Rozdział 7
Perspektywa Cedara
Stałem na dole mojego budynku mieszkalnego, wpatrując się w znajome, obdrapane cegły i zniszczoną klatkę pożarową. Emocjonalny rollercoaster tego wieczoru pozostawił mnie wyczerpanego. Dopiero kiedy sięgnąłem po klucze, uderzyła mnie zaskakująca świadomość.
Oliver. Mały chłopiec wciąż był w moim mieszkaniu, pewnie zastanawiał się, gdzie poszedłem.
„O Boże,” szepnąłem, pospiesznie wycierając resztki łez z policzków. Nie powiedziałem mu, że będę późno. Jaki człowiek zapomina o dziecku, którym się opiekuje?
Wziąłem głęboki oddech, zmuszając swoją twarz do przybrania czegoś, co przypominało normalność. Ostatnią rzeczą, jakiej ten chłopiec potrzebował, było zobaczenie mnie rozpadającego się. Wspiąłem się szybko na czwarte piętro, moje obcasy odbijały się echem w klatce schodowej, i drżącymi rękami otworzyłem drzwi.
„Oliver?” zawołałem cicho, wchodząc do środka.
Widok, który mnie powitał, był niespodziewany. Zamiast chaosu, moje małe mieszkanie było nieskazitelnie czyste — schludniejsze niż wtedy, gdy je rano opuszczałem. Poduszki dekoracyjne były ułożone z geometryczną precyzją na sofie, a czasopisma były starannie poukładane na stoliku kawowym. A tam, siedząc na krawędzi kanapy i oglądając kreskówki z przyciszonym dźwiękiem, był Oliver.
Kiedy mnie zobaczył, jego twarz rozjaśniła się. Zeskoczył z sofy i pobiegł w moją stronę, z wyciągniętymi ramionami, zderzając się z moimi nogami w mocnym uścisku.
„Jesteś w domu!” wykrzyknął, jego głos był stłumiony przez moją spódnicę. „Zaczynałem się martwić.”
Uklęknąłem na jego poziomie, szukając jego twarzy. „Bardzo przepraszam, że nie zadzwoniłem. Powinienem był dać ci znać, że się spóźnię.”
Wzruszył ramionami z dojrzałością, która wciąż mnie zaskakiwała. „W porządku. Zjadłem kolację i trochę posprzątałem. Nie wiedziałem, kiedy wrócisz, ale chciałem, żeby wszystko wyglądało ładnie.” Wskazał w stronę kuchni. „Na stole jest jedzenie dla ciebie. Przykryłem je drugim talerzem, żeby było ciepłe.”
Podążyłem za jego gestem i zobaczyłem talerz czekający na moim małym stole jadalnym, starannie nakryty widelcem i nożem na złożonej serwetce. Coś skręciło się w mojej piersi — uczucie tak nieznane, że zajęło mi chwilę, by je rozpoznać.
„Martwiłeś się o mnie?” zapytałem, nie mogąc ukryć zdziwienia w głosie.
„Oczywiście,” powiedział, jakby to było najbardziej naturalne na świecie. „Nie miałem twojego numeru telefonu, więc po prostu oglądałem telewizję i czekałem.” Jego mała ręka znalazła moją. „Jesteś głodny? Mogę podgrzać to jeszcze raz, jeśli teraz jest zimne.”
Nie pamiętałem, kiedy ostatni raz ktoś czekał na mój powrót do domu. W domu Wrightów moje przyjścia i wyjścia nigdy nie zasługiwały na uwagę, chyba że spóźniałem się na jakieś zobowiązanie. Prosty akt bycia oczekiwanym, bycia tęsknionym, stworzył ciepło, które rozprzestrzeniło się w mojej piersi, tymczasowo wypierając ból wcześniejszego wieczoru.
"To byłoby miłe," wydusiłam, mój głos lekko się załamał.
Patrzyłam, jak Oliver z determinacją rusza do kuchni, ciągnąc za sobą stołek do mikrofalówki. Jego małe rączki pracowały z uważną determinacją, naciskając przyciski. Uderzyła mnie domowa atmosfera tej chwili—dziecko, które znałam zaledwie od dwóch dni, tworzyło poczucie domu, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłam.
Podczas gdy mikrofalówka brzęczała, Oliver opowiadał o swoim dniu—jak przeglądał półkę z książkami, odkrył moje magazyny o designie i próbował uporządkować moje kredki według kolorów. Siedziałam przy stole, kiwając głową i odpowiadając, ale część mnie pozostała w zachwycie nad dziwnością całej sytuacji.
"Proszę bardzo," oznajmił dumnie, stawiając przede mną podgrzany talerz. Wspiął się na krzesło naprzeciwko, opierając brodę na dłoniach, aby patrzeć, jak jem.
"Nie będziesz jadł?" zapytałam.
Pokręcił głową. "Już jadłem. Ale będę ci towarzyszył."
I tak zrobił, wypełniając ciszę niewinnymi obserwacjami na temat mojego mieszkania, zadając pytania o moją pracę i od czasu do czasu kradnąc zieloną fasolkę z mojego talerza z figlarnym uśmiechem. Zanim skończyliśmy kolację, ciężar wieczoru znacznie się zmniejszył.
Potem przyszła pora na kąpiel, Oliver pluskał się radośnie, podczas gdy ja myłam mu włosy, uważając, aby nie dostało się mydło do oczu. Kiedy pomagałam mu założyć pożyczoną koszulkę—jedną z moich, która sięgała mu do kolan—uderzyło mnie, jak naturalnie to wszystko się wydawało, jakbyśmy robili to od lat, a nie od dni.
Czytając mu bajkę na dobranoc, obserwowałam, jak jego powieki stają się ciężkie, jego małe ciało ufnie wtulone we mnie na przygotowanej sofie. Kiedy jego oddech w końcu wyrównał się w sen, delikatnie się wyślizgnęłam i stałam, patrząc na niego.
We śnie podobieństwo między nami wydawało się jeszcze bardziej wyraźne—te same fale we włosach, kształt policzków. Gdyby naprawdę był moim synem, jak to możliwe? Nigdy nie byłam w ciąży, nigdy nie rodziłam. A jednak coś w nim przywoływało część mnie, której nie znałam.
Poprawiłam kocyk na jego ramionach, moje palce zatrzymały się na miękkiej bawełnie. Jak to dziwne, że to dziecko—ten mały nieznajomy, który tak nagle pojawił się w moim życiu—stworzył pierwsze poczucie bycia naprawdę potrzebną, jakie pamiętam. U Wrightów byłam cenna za to, co mogłam dostarczyć. Z Oliverem byłam po prostu chciana.
Gdy przyciemniłam światła i wycofałam się do swojej sypialni, towarzyszyła mi gorzko-słodka myśl: co, jeśli naprawdę mógłby być mój? Co, jeśli ta przypadkowa rodzina, którą udawaliśmy, mogłaby jakoś stać się prawdziwa?
Ale to było niemożliwe. Prawda?





































































































































































